Fragment akcji relacji z REUNION:
Zauważyliśmy Je już na początku zgrupowania. Ja z Kubą, bo wydaje mi się, że w tym temacie mamy podobny gust. A nawet podobno leciały z nami w samolocie, ale wtedy nie przyciągnęły jakoś szczególnie uwagi. Pewnie przez zimowe ubranie, zmęczenie podróżą itd. Lecz teraz, na torze, w negliżu, wystawione na słoneczko… hmm, zupełnie inaczej. W towarzystwie kolegów Słowaków, którzy niczym alfonsi trzymali je przy sobie, co my odczuwaliśmy jako przyzwolenie na patrzeniem, bez możliwości dotykania. Mowa o dwóch pięknościach, azjatyckiego pochodzenia. Śliczne, smukłe, podobne bardzo do siebie siostry, lecz nie bliźniaczki. Nie dało się nie gapić na nie. Szybkie zgłębienie tematu i wiemy, że są z Bahrajnu. Dwie ciemnoskóre Arabki o wymownych imionach Ida i Meri. Cóż, jak to faceci – słaba płeć – wzrok błądził, fantazja ponosiła, myśli nieczyste w stylu „ale bym ją…”. Śliniliśmy się, co tu dużo mówić. Jednak wiedzieliśmy, że nie dla psa kiełbasa. Należą do kamratów ze Słowacji i musimy to uszanować. Zapominamy. Zajmiemy się czymś innym.
Jednak dni mijały, nam coraz bardziej się chciało. Chłopaki jak na złość nam, przyjeżdżali z Nimi nad tor. O dziwo nie sprawiali wrażenia jakby im na laskach zależało. One też wydawały się być otwarte na „nowe znajomości”, a na pewno nie były zamknięte. Zostawały same, kiedy oni trenowali na kajakach. Wtedy każdy w myślach robił podchody. A ja tym każdym nie jestem, więc myśli zmienie na czyny. One lubią odważnych. Razem z Kubą wypuszczamy się nawzajem przez kolejne dni, kto zrobi pierwszy krok. Coś więcej niż drętwe „Hi” czy „Ciao”. A tu w środę, nie wiedząc czemu (jakby Allah wysłuchał nasze pragnienia), kiedy ja zdobyty na odwagę zagadania, z bajerą przygotowaną, w blokach startowych… Martin proponuje… uwaga… dzień z dziewczynami! Ja pierdole! Nie wierzę! Mówię Kubie. Też nie wierzy. Ale koleś kontynuuje serio, że może byśmy tak jutro zaopiekowali się Bahrajnkami. Bo czują, że z Jacobem (tak na imię ma właściciel Idy) zaniedbują je, że dziewczyny się nudzą, chcieliby je rozkręcić, a zmęczeni treningiem i takie tam. Masakra jakaś. Nam powtarzać nie trzeba. Czekać też nie chcemy. Po dwóch tygodniach przerwy człowiek już mało mózgiem myśli w tych sprawach.
Nadchodzi oczekiwany czwartek. Trening kajakarze rano robią. Potem recovery time. Czyli moja robota. Ogarniam fizjo trójce seniorów, jednak głowa gdzie indziej. Zawieszony, wyobrażam sobie czas z Bahrajneczkami. Na 14 umówione spotkanie. Przyjeżdżam o 13. Kuba już z radości klaszcze uszami. Lekko poddenerwowany. Ja też. Szybki prysznic, wskakuje w odpowiedni ubiór i jedziemy do Saint Benoit. W bramie wita Jacob, przedstawia partnerki. My już po wstępnych dwutygodniowych oględzinach, więc się kojarzymy. Jednak dzisiaj dziopy wyglądają jeszcze lepiej.
OK, gadka szmatka i działamy. Na luzaka. Na pewniaka. Jest „pełne” przyzwolenie od Słowaków, więc nie ma się co szczypać. Nie możemy wyjść na cioty. Nie z takimi Kozicami. Zaczynamy na ostro, chyba nieco za szybko wydaje się. Zwykle tak się nie robi. Trzeba się poznać, dopasować. Na nic moje uwagi kierowane do Kuby, by nie zaczynał na wariata, bo szybko skończy i po sprawie będzie. A jeszcze o dobre imię narodu walczymy. Żeby nie tylko kojarzeni byli Poloki jako pijaki, ale też dobre… jebaki😀.
Od pierwszych chwil jakby rozczarowani jesteśmy obaj. Co jest grane? U mnie jakby zupełnie nie pykło. Między nogami coś jakby zgrzyta i szeleści. Smarowania żadnego. Staram się, lecz suchość straszna. Przydałoby się jakiś lubrykant zastosować, ale jak i gdzie to teraz dostać? U Kuby jeszcze gorzej. Nie dość, że przypala się na starcie, kończąc na „pierwszym podjeździe” to jego Idka odmawia praktycznie dalszej współpracy. I masz babo placek. Napaleni jak szczerbaci na suchary nie potrafimy ujechać naszych klaczy. Warunki wydają się perfekcyjne. Miejsce wybrane. Czas na 3 godziny zarezerwowany. A tu trzeba chyba randkę kończyć. Jednak to nie my tutaj zawiniamy. To z nimi coś nie tak. Wprawdzie mentalność inna, fakt egzotyczne są, ale zdają się być takie… zaniedbane. Jakby zużyte? Wprawdzie przebiegu Bahrajnek nigdy pewni być nie możemy, ale tutaj ewidentnie cóś nie gra. Właściciele nie przypilnowali. Teraz już wien czemu tak łatwo oddali i wyjebane mieli. No nic. Jednak zrobimy co w naszej mocy. Dostosowujemy się do warunków. Na mniejszych obrotach postanawiamy „pykać”. Po ok. godzinie łapiemy wspólne flow. Zaczyna być przyjemnie, nawet bardzo. Teren poza miastem do najłatwiejszych nie należy, ale dostosowujemy się. Czerpiemy przyjemność. Coraz większą. W drugiej godzinie jest już doskonale. Gorąco, i nieco przypieka, lecz nie poddajemy się. Nawet przypieka nieco. Wpada w głowę pomysł zamiany partnerek. Ale w końcu odpuszczamy swingera. Nie chcemy psuć tego co naprawdę dobrze idzie. Oddajemy się fantazji. Pozwalamy by one nami trochę porządziły. Wspólnie osiągamy miłe chwile. Do szczytu daleko, ale jednak coraz bliżej. Jest świetnie, ale czas się kończy. Zupełnie jakby z prostytutką, ale przecież za to nie płacimy. Chyba nie? Zbliżamy się do końca. Czas szczytować. Coraz mocniejsze ruchy. Coraz szybciej. Spoceni. Rżniemy do końca. Jeszcze trochę. Nogi już obtarte. Jeszcze chwila. Jeszcze kilka posuwisto-obrotowych ruchów. Jest finish. Yeeeaaaahhhh! Kończymy niemal jednocześnie. Jest pięknie. Ukojenie. Spełnienie. Wydymani. Zmęczeni. Patrzymy dookoła, gdzie jesteśmy? Saint Rose – Święta Róża🌹. I takie należą się naszym Bahrajnkom. I piwo 🍺 ich właścicielom. Robimy wspólne pamiątkowe foto.
I tak w błogim stanie wracamy. Oddajemy własność i bardzo dziękujemy. Kilka uwag o dbaniu o higienę udzielamy. I swoje rozkminiamy. NIE WSZYSTKO ZŁOTO CO SIĘ Z WIERZCHU ŚWIECI. Nie ma jak nasze polskie Kozy. Mamy nadzieję, że na nas czekają😉

Legenda do posta: