Operacja PUSTYNNA BURZA

Pierwszy raz wystąpiłem w Mistrzostwach Świata Spartan Race. Przedsięwzięcie do realizacji niełatwe. Bo to grudzień (a komu chce się wtedy jeszcze trenować), daleko od domu (a z kimś Dzieci trzeba zostawić), tanio nie jest (a drukarka do banknotów się popsuła:) i do tego ta wstrętna zaraza Covidem zwana. Hard Time, ale… Dziki lubią Hard Work.


Po sukcesach w Verbien (Switzerland) na Mistrzostwach Europy wzrosły apetyty na ściganie się w tej dosyć popularnej spartańskiej grze. W moim przypadku nie na medale, bo znam swoje miejsce w szeregu. Przyznaje, iż lubię wskoczyć na wymagające przeszkody i wyprzedzać tam rówieśników. Jednak podczas biegania to Oni niszczą mnie. A Spartan to jednak dużo biegania. Jednak na pustyni jeszcze nie było Spartańskiego Race’a, a ten w Abu Dhabi taki miał być. Po mojemu po piachu jak po śniegu, więc siła nóg będzie ważna. To podłoże nie amortyzuje. Więc będzie łyda piekła.

Przygotowań specjalnych nie robiłem. Aczkolwiek tydzień wcześniej podczas weekendu warszawskiej załogi Obstacle Center na Podhalu, stworzyłem sobie podobne do startu warunki. Po wykładzie wypiłem odwadniające trunki (przypadek?) by rano na kacu i o kuloodpornej ☕ zrobić 28ośmiokilometrowy bieg wokół Turbacza. Zniszczyłem się, wyziębiłem i bardzo zmęczyłem. Brzmi głupio, ale patrząc z dzisiejszej perspektywy pomogło mi to bardzo. Do tego przez jesień byłem dosyć aktywny, siłke pakowałem, coś tam biegałem. Chory nie byłem, dobrze się czułem. Więc mi i Buni bilet kupiłem.
Urlopy zorganizowane, opieka do N&T też. I choć media straszyły, koła samolotu oderwały się od pasa.

Przygodę zaczynamy od Budapesztu. Kuloodporna w McDonaldzie z przywiezionego i na lotnisku zabranego słoiczka tłuzczu robi robotę przed spacerem na górę Gellerta. Chcąc nie chcąc przymusowy, bo tak zaleca ZZDP (zbiór zasad dotyczących podróży:). Startujemy w południe. Na pokładzie po węgiersku; koleś ma urodziny, wszyscy się bawimy. Ege szege dre…



11 osób łącznie – 8 Racer’ów i 3 Aniołki Charliego (to nie cheerleaderki) to nasze dziołhy wspomagające, biegające, gotujące, kawy parzące, filmy i focie strzelające oraz hormony nam wyrównujące (mężczyźni też estrogenu potrzebują:)

Lądujemy w dzikim kraju, który ma zaledwie 50lat. Ale z rozwojem niewiarygodnym. Przecinamy różne klasy społeczne, różne rasy człowiecze, zróżnicowane budownictwo, poznajemy kulturę Arabską. A ta nas wku***a barz na początku. Kwatera niczym w Pakistanie, smród jak w Wietnamie, natrętni ludzie jak w Egipcie (Omega! Rolex! Best price for you, my friend!), a w metro dopychacze niczym w Tokio (a jak już przy miastach Świata jesteśmy to nasz Prezes zaszalał z wiedzą o Bangkoku:). Masakra jakaś, ale przyzwyczajamy się. Nasze układy pokarmowe również do nowej flory bakteryjnej. Tak się składa, że żremy na ostro, bo ma być ogień z dupy na zawodach! A my proamatorzy do diety wagę przywiązujemy, a już na pewno syfu nie jemy. Ewentualnie pijemy🍷🍻🥃.


Rozruch na plaży – niby dla fanu, niby dla zdrowia – tabaty rozruchowe i oddychanie wimhoffowe. Do tego dwa poranki rozruchowe biegowe brzegami zatoki grzesznego, przereklamowanego i nielubianego przeze mnie Dubaju – a to dlatego, że nic tutaj naturalnego nie ma. Wszystko powstało dzięki piniądzu 💸💳💰. Ale za to my zajebiści i naturalni dajemy radę i przenosimy się do Abu Dhabi, skąd zmierzamy na yakcja. Wszystko wymagało trochę logistyki, ale na prawidłowym miejscu znalazł się guide Mateusz. Dzieki Ci chłopie za ogarnięcie stada owieczek! Nieraz przytępiałych od słońca.






Dzień startu. Wynajęte limuzyny po autostradzie gnają, wszyscy na pustynię zapychają. Rutyna jak na każdych zawodach. Kawa, WC, pakiety, WC, rozgrzewka i… poszliiii. Na pierwszy ogień Radek z Kamilem. Ciepło juz jest. Godzine po nich Prezes. Jest jeszcze cieplej. W ostatniej fali Aga, Mati, Gregor, Tomek i ja. Jest juz gorąco. A co będzie dalej? Co było z Nimi wiem z opowieści, lecz co było ze mną… wiem z autopsji. Trudnej, bolesnej, wymagającej niemożliwego. W ten dzień, w tym biegu odczułem, że robię czynność, której niepodołałby zwykły Zwyklak. Tu nie jest mowa o wyjściu z dyskomfortu. Tutaj mam na myśli umiejętność przejścia w tryb przetrwania biegnąc, idąc, krocząc do zajebania. Ilość filmów wyświetlanych wtedy w głowie jest niewiarygodna. Wyliczenia, obliczenia, modlitwy, intencje… Wszystko by zająć czymś mózg, który wyraźnie prostuje swoje fałdy krzycząc i prosząc ciało „stój!, zatrzymaj się! Robisz sobie krzywdę”. Natomiast ta druga, również odkorowana część zrytej sportem psychiki podrzuca argumenty utrzymujące mięśnie w ciągłej pracy, by jednak osiągnąć cel. A jest nim narzucone wcześniej sobie i team’ejtom uczucie spełnienia i dania z siebie wszystkiego co możliwe. „Na mecie masz być trupem, by sobie nie zarzucić, że mogłeś lepiej”. Totalnie pojebane i przez wielu nie bedzie zrozumiane. Ale tak bywa gdy człowiek staje się niewolnikiem swojego chorego ego. W połowie trasy, w południe, żar się leje z nieba a pot z dupy strumieniami… dostaję dreszczy i jest mi cholernie zimno.
To znak, że jest cholernie nieciekawie. Wypłukany z minerałów i soli. Ale co się dziwić. W sobie tylko wczorajsza kolacja, poranne jajeczko, nieco kaweczki, a przy sobie dwa żelki i nędzne 500ml isotonika. Zdemineralizowana woda na punktach odżywczych jest dobra do polewania, ale nie nawadniania. Jej zerowa osmolalność nie pozwoli przełamać bariery wsiąkania do mieśni. Krew gęstnieje, powodując coraz cięższą pracę serca. Do mózgu glukoza nie ma się jak dostać powodując stan hipoglikemii, a przekładając na objawy zauważalne to omamy, haluny i majaczenia. Do tego doszło zaburzenie percepcji tj. niepewność w którym kierunku podążam oraz dziwne uczucie czy ja idę do przodu czy piasek do tyłu. Dehydratacja. Ale co się dziwić, człowiek zdechłby plażując w gorącym piachu przez 3 godziny, a tu na wysokich obrotach trza dymać.






Moje objawy widziałem w mijanych zawodnikach innych serii. Bidoków niemalże zbierałem z ziemi wykrzykując coś w rodzaju „You are Spartan, You can do it!” co mogłoby być przetranslejtowane bardziej na mój język „Nie bądź pizda, dasz radę”. Sorry tak już mam, dużo na trasie gadam, ale… chyba dodaje mi to energii (mam nadzieje ze przez to jej komuś nie odbieram). A ja ją tutaj potrzebowałem. Przy linie (połowa dystansu) słysząc doping naszych Dziop jeszcze byłem pełen zmysłów, ale druga część to ciężka walka. Bitwa głowy z ciałem, odczuwanie skurczy. Skończyła się chęć gonienia tych przede mną (a było ich z dziesięciu), rozpoczęła się chęć uciekania przed tymi za mną (a było ich z dziewięćdziesięciu).


Do mety przybywam, przez skurcze kuśtykam, czas osiagam zamierzony (3h15m). Z wyniku cieszę się kolegów Rada i Roberta bo zgarnęli juz swoje sreberka 🥈🥈. O swoim jeszcze nie wiem. Szczęśliwy jestem, ukończyłem, jeszcze przed metą kilku wyprzedziłem. Jestem 5th w swojej kategorii. Znaczy to, że przede mną tylko czterech kozaków w moim wieku w tym spartańskiej świecie. A wśród nich Gregor Opiał, który uległ przesympatycznemu Ukraińcowi oddając mu brązik. Szkoda. Dalej za nami dobiega Mateusz z całkiem dobrym wynikiem (7th), jednak coś Go straszą karą czasową za burpee. Następny z ekipy Ocean’s Eleven wpada z popisową końcówką Tomek, który miał nieco problemów jak choćby balast w postaci presji Mistrza Europy w tej formule. A w międzyczasie Nasza Damska Duma Agnieszka, pokiereszowana (podobno stoczyła bój z wielbłądem, po którym zostały same kości – są na to świadkowie) melduje się druga🥈 w swojej kategorii. Wyżej wymienieni oddali ciało, duszę i serce, wytworzyli tyle energii, że drugie słońce by powstało. Nikt nie ma sobie nic do zarzucenia, dał z siebie wszystko (no może gdyby Kamil wiedział, że tak niewiele do blachy brakło to zrzuciłby ten kelnerski kapelusz JSM). Poza naszą nietuzinkowo porąbaną ekipą było tam jeszcze więcej polskich Polaczków. Medaliki zdobyli Edyta(🥈) i czujący się tam jak u siebie Zygmunt(🥇), który radząc sobie w miejscu prohibicji nauczył się tworzyć alkohol z papierosów. Przewinęły się też twarzyczki Adama Skrobola i Artura Surusa, których serdecznie pozdrawiamy. Nie zapominam podziękować i pogratulować naszym polskim Eliciarzom, Zibowi i Grzechowi, o których słyszeliśmy lecz nie widzieliśmy. Gratulujemy Panocki!

Wielu może rozczarować fakt, że przyjeżdżam bez medalu. Cóż, sam sobie jestem winien przyzwyczajając się do podium. Ale kto nie podejmuje wyzwań, ten się nie rozwija. A Spartan Race jest dla mnie wyzwaniem. Kto w temacie, ten wie, że to nieco inna bajka przeszkodowa.
Dzięki ludzie za wspieranie mnie słowem i energią.
Dzięki Bunia, że byłaś tam ze mną.
Dzięki Babciunie za czas z wnukami.
Dzięki Boże, że mnie pchałeś tam na pustyni.
Dzięki ekipo Ocean’s Eleven za ten czas.
Przepraszam za bycie niefajnym czy chamskim nie raz. Do startów podchodzę jak sportowiec, a Ci podobno w tym okresie są trudni do zniesienia:)


Pikny czas po pustynnej burzy:




P.S. Ten post piszę jak przewidywałem; pochorowany i z opryszczką na ryjku

Diir Baalak